poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Trzeba używać widelca, nie mózgu

Jeszcze kilka tygodni temu moje zainteresowanie światem zewnętrznym ograniczało się do pogody. Pławiłem się w rozkosznie pielęgnowanej ignorancji względem krajowych i światowych wiadomości. Odnotowałem Euro tylko dlatego, że wyszło z telewizora na ulice. Gdyby ten stan trwał dłużej, dziś nie miałbym pojęcia kim jest – nie przymierzając – złoty chłopak Marcin P.

Teraz jednak przez osiem godzin dziennie siedzę przed monitorem preparując szokujące newsy. Czysta radość. Dowiedziałem się rzeczy, które zmieniły moje życie. Chociażby tego, że czterech Rumunów zawstydziło Plichtę. Ten musiał się trochę nagimnastykować, żeby wybudować swoją piramidę, a im wystarczył wykrzywiony widelec. Wkładając go do bankomatów w odpowiednim momencie wyciągnęli łącznie pond milion euro.

Inny news sprawił, że zacząłem bać się wychodzić na balkony. Zawsze wiedziałem, że są niebezpieczne. Wpędzają w nałogi – palenie, pisanie. Ale teraz doszło do tego, że ja nie wiem, czy umiem to robić. Wychodzić na balkon, znaczy. Brytyjczycy ponoć tak mają. Że nie umieją. Trzynastu z nich spadło z balkonów w ciągu ostatniego roku. Osiem przypadków odnotowano na Ibizie i Majorce. Ichni MSZ rozpoczął oficjalną kampanię informacyjną pod hasłem: jak bezpiecznie używać balkonów. W pierwszym punkcie położyli nacisk na trzeźwość. To się przestraszyłem.

Do poczucia bycia frajerem – wynikającego z faktu, że ja nie potrafię przy pomocy widelca skroić miliona euro – oraz strachu spowodowanego wieścią o tragicznym w skutkach nadużywaniu balkonów doszła jeszcze nieprzyjemna świadomość tego, że, gdy już mnie zwolnią z chwilowo zajmowanego stanowiska, nie znajdę nigdzie ciepłej posady. Ostatnio, pod wpływem telefonów od szefa, znowu zacząłem przeglądać oferty. Na jakimś forum natknąłem się na ogłoszenie przykuwające uwagę. Miejsce pracy: planeta Ziemia. Podstawowe wymaganie: determinacja. Pracodawca: Al-Kaida. Szukali zamachowców-samobójców. Stwierdziłem, że skoro balkony i tak mnie załatwią prędzej czy później – mogę się skusić. Języki jakieś tam znam, do fanatycznej wiary w islam przyznam się na każdej rozmowie kwalifikacyjnej, posiadam ważny paszport – spełniałem wszystkie wymagania. Ale okazało się, że stanowisko już nie wakuje. Młody Tusk mnie ubiegł. Miał bombę w pendrajwie.

środa, 18 lipca 2012

Fidel C. de Izquierdas: Filozofowie klasy premium

Siedząc przy stole z bandą obmierźle trzeźwych osób, niezbyt umiejętnie udających tolerancję i otwartość i z zamiłowaniem wsłuchujących się w barwę własnego głosu, nabrałem przeświadczenia, że jeśli istnieje coś gorszego niż filozofowanie po wódce, to jest to filozofowanie bez wódki.

Wszystko przez nie. Barmanka z dredami i wytatuowanymi plecami postanowiła dać wyraz pogardzie, którą żywiła do mnie z powodu białego sweterka, i umieściła nas w mniejszej salce, gdzie miało się odbyć spotkanie. Zaś siedzący tam rudy prawnik, ni to filozoficznie, ni menelowato zarośnięty lider lokalnej sekty, jak nic z powodu mojej towarzyszki, postanowił nas na to spotkanie zaprosić. Żebyśmy się przysiedli – powiedział. Spojrzałem na nią i zacząłem błagać w myślach, żeby dała mi jakiś pretekst do zebrania w sobie resztek asertywności. A ta nic. Patrzy na mnie tymi swoimi słodkimi oczkami, flądra jedna. Że niby nic nie rozumie. Przekazuję jej telepatycznie, niczym prawdziwy raelianin: nie, kurwa, nie, po trzykroć nie, skrzyw się, zaprzecz delikatnym ruchem głowy, wyraźże werbalnie krztynę wątpliwości, cokolwiek, co pozwoli mi powiedzieć tamtemu, żeby spierdalał z podobnymi pomysłami. A ta mówi „nie”, a jakże. Tylko czemu wcześniej dodaje „czemu”, do cholery?
- Czemu nie? – odpowiada.

Czemu nie, to się okazało po jakichś trzydziestu boleśnie długich minutach. Trafiliśmy na kółko miłośników domorosłego filozofowania. Najpierw wypisali sobie potencjalne tematy dyskusji, potem w demokratycznym głosowaniu odrzucili większość z nich, aż w końcu zostawszy na placu boju z pytaniem „Czy człowiek staje się tym, kim się staje, z powodu przypadku czy pracy nad sobą?” wzięli się do roztrząsania problemów moralnych. Czego tam nie było! Prześlizgnęli się przez kwestię relatywizmu, w ogóle na niej nie zatrzymując, przemknęli przez wpływ okoliczności na zachowanie człowieka, w minutę rozstrzygnęli problem definicji samych pojęć „dobro” i „zło” i zanim zdążyłem dopić kawę mieli już za sobą takie wątki poboczne, jak „kara jako odwet moralny”, „zgodność człowieka z zasadami (prawem naturalnym) na bezludnej wyspie” i „istnienie bądź nie dyspozycji dobra przed dokonaniem czynu”. Tematy rozmnażały się w tempie geometrycznym.

Przy tym wszystkim rudy wodzirej rozkręcał się z każdą minutą i zanim trzecia część osób zdążyła się wypowiedzieć, zawłaszczył sobie prawo do werbalnego monopolu. Gdy w pewnym momencie ta mała flądra, która nas w to wplątała, próbowała wyrazić swoje zdanie, skrzywił się w pogardliwej parodii pobłażliwego uśmiechu i z wyższością siebie nie licującą ani z głoszonymi przez grupę hasłami o równoprawności wniosków, ani z własnymi, mało wysublimowanymi intelektualnie, konkluzjami, przerwał jej bezceremonialnie, niejako odmawiając prawa do posiadania odmiennej opinii.

Na to tylko czekałem. Na to aż jej wola pozostania w tym miejscu dłużej niż nakazuje to zdrowy rozsądek, nieco osłabnie. W konspiracyjnej wymianie szeptów ustaliliśmy plan ucieczki. Po przekroczeniu pewnego poziomu absurdu asertywność zamienia się w tępy, biologiczny pęd do wyzwolenia. Pożegnaliśmy grzecznie owych Sokratesów z Abdery i skoczyliśmy na kawę gdzie indziej.

Mogli nas ostrzec na początku. Bo przynajmniej jednego nie można im odmówić – uczciwości. Na swojej stronie stawiają sprawę jasno. „Sokrates Cafe to otwarte i bezpłatne spotkania niezbyt mądrych ludzi”.

wtorek, 26 czerwca 2012

Antonimo Gallus: Po rower i nie tylko

Do roboty lubiłem jeździć rowerem. Wszystko co dawało mi jakąś formę niezależności, miało rozłożyste znamię atrakcyjności.
Bo chyba trudno mi sobie wyobrazić coś bardziej męczącego, niż zostanie przymusowym słuchaczem dwóch głupich cip jadących autobusem. Dodajmy do tego upał, duchotę i wkradającą się bezpardonowo miodową lepkość, która sprawia, że koszula zdaje się być martwym od poparzenia ciepłą wodą, zwisającym naskórkiem. Dodajmy do tego śmierdzącego capa – kretyna, lub też cynika, który nie wiedzieć czemu, stoi z przodu wehikułu chujowości, a pawi ogon smrodu wchodzi współtowarzyszom do nozdrzy z bolesną nieubłagalnością. Dodajmy do togo niemiłosierny ścisk, niestety tym razem nie stoi przed Tobą fenomenalny dupejron, w którego wciskasz się z dziką agresją, tylko kmioty robiące za minimalną, zdziecinniali starcy, upośledzeni umysłowo i Ty, obowiązkowy element układanki. Dodajmy do tego cygankę z rozstrojonym akordeonem i małym żebrzącym pędrakiem, z grzechotką wydającą paskudny dźwięk lichego pieniądza. Dodajmy do tego długość oczekiwań na światłach, korek, przechyły na zakrętach. Cała masa miękkiego, lepkiego gówna wiezionego w nieciekawą przyszłość miesza się, wymienia złowrogimi spojrzeniami i utyskiwaniami. Przy akrobacjach, za które odpowiedzialność ponosi woźnica, brzemię cierpienia rozkłada się równomiernie na podróżnych. Dodajmy do tego stres, nieustanne filowanie każdego, kto stoi na przystanku, każdego wsiadającego, każdego kto może okazać się tym przeklętym ścierwem, które czyha na te pieniądze, które Ty chcesz zaoszczędzić. (Ale nawet gdybyś je miał, to nie odważyłbyś się zapłacić. Bo za takie atrakcje bardziej taktowne wydaje się być „zabić”, nie „płacić”. Chyba, że mamy ochotę na wyrafinowaną dawkę samo-upodlenia.) Dodajmy do tego drugi stres - jeśli cokolwiek na drodze się zesra, to nie zdążysz do roboty, której nie szanujesz, ale na chwilę obecną nie możesz sobie pozwolić, żeby powiedzieć w niej - Spierdalajcie. Kurwa Wypierdalajcie! Jeszcze nie teraz… I tak jedziesz, próbując opanować w sobie Bravika.
Dlatego właśnie zamiast pójść na przystanek autobusowy, poszedłem do znajomego, u którego zostawiłem rower na ostatniej libacji. Z uśmiechem przyglądałem się jak zaspany sunął w moim kierunku niczym strudzony nocną przeprawą żołnierz. Ciężkie kroki, szły w tempo z ciężarem westchnień. Przywitał mnie zadymiony błysk w oczach i uścisk dłoni podany po otwarciu kraty, która odgradzała lokal ziomka od specyficznej kontr świeżości klatuchy, pasującej do niego podówczas bardzo bardzo.
Odebrawszy rower obserwowałem zamykającą się kratę. Nagle zawahałem się i postanowiłem zagaić:
- Nie masz może przypadkiem trzech ziko? – W odpowiedzi błysk źrenic przebił poranną mgłę oczu. Uśmiech odbił się w klatce na wszystkich piętrach.
- Aaa idź! – Po czym wybuchliśmy śmiechem jak jeden mąż, jak jedna armata. Pękła tama porannego spokoju, powagi poranka. Wraz z dzikim strumieniem, wdarłem się w kolejny dzień.

czwartek, 14 czerwca 2012

Antonimo Gallus: Po studencku

Historia nie jest wymyślona. Zdarzyła się przed kilkoma dniami pod wielką różową świnią, moją dawną alma mater - tzw. esgeszek, jak mawiają niektórzy studenci z prowincji (których cofnęliby na rogatkach wwa, gdyby rogatki były).

Przed głównym wejściem do budynku głównego...,(Czyli zaczyna się grubo.)
Idzie sobie studencina chudy mizerny, bezrobotny, z głupawą gębą, wysoki, w okularach. Kiepsko ubrany, lecz wyprostowany. Chód jego dość charakterystyczny, głowa do góry, jakoś dziwnie powłóczy nogami. Do tego jakby jego kręgosłup nie był es kształtny, tylko wzorowany na kiju od miotły. Twarz przystojna gdyby nie to, że nieskomplikowana. Człowiek, w którym jest spore prawdopodobieństwo, że natrafisz na gen porażki. Co on tam robił? Nie szedł na zajęcia. Już skończył studia, pewnie szedł na siłkę... na lewo.
Gdyby szedł tylko on nic ciekawego by się nie wydarzyło. Pojawia się drugi. Dziad, prawie menel. Po czterdziestce. Dobrze wiesz jaki. Idą razem, w tym samym kierunku, tory które wyznaczyli sobie w głowach za sprawą losu skrzyżowały się pod głównym wejściem do głównego gmachu szkoły głównej handlowej.
Stary do młodego nazbyt do sytuacji porywczo.
- Kretynie, jak chodzisz. Niedojdo! - Stary ubzdurał sobie, że młody zaszedł mu drogę. Prawda jest taka, że nie do końca miał rację. A nawet jeśli...
- Ty kawale gówna, kutasie psa, ty ty chuju pierdolony ty - I tak miotał słowem niczym obuchem po mordzie biednego studenciaka.
Studenciak był zupełnie zszokowany. Nie do końca zdawał sobie sprawę co się dzieje. Nie ogarniał. Chciał się bronić ale słów nie odnajdywał.
Tymczasem menel walił niszczycielskie salwy z najcięższych armat jakie zabrał na poranny rejs po wwa. Biedny chłopina co kilka sekund jakby chciał coś powiedzieć, lecz słowa grzęzły mu w gardle. Dławił się złością i własnym poniżeniem. Dookoła było trochę ludzi, a menel jak to menel - darł mordę.
Studencina nie wytrzymał, odwrócił się na pięcie, z podkulonym ogonem wszedł w świński trucht. A morda jego z głupawym wyrazem twarzy anglezowała na jego kościstych barkach. Niczym spłoszona szkapa wpadł do budynku głównego przez główne wejście. Nie wiedzieć czemu zrobił co następuje.

Zaraz za wejściem jest kanciapa ochroniarzy, obok niej stolik z dziennikiem. Tam profesory wpisują kiedy wchodzą. Do tego służy specjalny długopis na sznurku. Nasz mustang wyrwał rzeczony długopis. Uzbrojony po zęby, z ostrym jak brzytwa długopisem w dłoni wybiegł w szale z budynku.
Kątem oka dostrzegł menela, który na nieświadomce spokojnie dryfował w stronę mokotowa.Parch odwrócił się instynktownie i zobaczył studencką jednoosobową... ale szarżę. I wtedy wypowiedział pamiętne słowa.
- Co ty na mnie z długopisem?! - Nim zdążył skończyć sentencje, cios spadł na niego jak grom. Niebieska linia atramentu ustąpiła purpurze. Typ zachwiał się, a w oczach studenciny dostrzegłem wiktorię szaleństwa. Opętańczy trans zemsty. Ekstazę nonkonformistycznego rozszczepienia nabrzmiałego wrzodu wypełnionego breją utyskiwań, oszczerstw, wyzwisk, podlanego brakiem szacunku, doprawionego biedą losu absolwenta. Dziad przyjął na siebie zemstę za zło świata.

środa, 6 czerwca 2012

Fidel C. de Izquierdas: Wieszać każdy może

Sąsiad łypał na mnie swoim wybałuszonym ze zdziwienia okiem.
- Co pan robi? – spytał.
- Hamak montuję – odparłem opuszczając wiertarkę.
Przez chwilę mierzył mnie srogim, jednookim spojrzeniem.
- A nie może pan u siebie? – wypluł w końcu.
Wzruszyłem ramionami.
- Skąd miałem wiedzieć, że to się tak skończy – mruknąłem.
- Nie patrzył pan, ile tego wiertła weszło?
- Patrzyłem – odparłem lekko zawstydzony. – Weszło gdzieś z połowę.
Pokręcił okiem w poszukiwaniu omawianego obiektu, ale położyłem wiertarkę na podłodze, tak żeby była poza zasięgiem jego wzroku. Wyrastała z niej niemal sześćdziesięciocentymetrowa, stalowa szpica, która weszła wcale nie do połowy, tylko do samego końca.
- I co teraz? – poddał się w końcu.
- Nic, włożę kołek i wkręcę hak – rżnąłem głupa.
- Co z dziurą, się pytam – warknął.
Rozłożyłem winne całemu zamieszaniu ręce w geście oznaczającym jakąś idiotyczną mieszankę przeprosin, technicznej ignorancji i indyferencji odnośnie jego planów życiowych.
- Nie wiem – burknąłem. – Może niech pan też powiesi sobie hamak?

piątek, 1 czerwca 2012

Julio del Torro: Dowcip z brodą, chyba że ktoś woli wygolone

Obejrzałem wczoraj przedostatni film Sidneya Lumeta „Uznajcie mnie za winnego”. Taka komedyjka-pitawal. W każdym razie główny bohater sam siebie reprezentuje w sądzie i opowiada ławie przysięgłych historyjkę, która rzekomo zdarzyła się naprawdę. Oto ona:

Pewnego dnia przychodzę do domu, a żona mówi mi: „Hej, daj mi dwadzieścia dolców, to pójdę do rzeźnika i kupię mięso na rumsztyk”. Spojrzałem na nią zdziwiony i zaprowadziłem do kuchni, w której mamy wielkie lustro. Wyjąłem z portfela dwudziestaka i powiedziałem: „Widzisz? To jest moje dwadzieścia dolarów”. Następnie wskazałem na lustro. „A tamta dwudziestka jest twoja”.

Gdy wróciłem do domu następnego dnia, stół kuchenny zastawiony był masą mięsa. Zawołałem żonę i zapytałem, o co chodzi, skąd to wszystko wytrzasnęła. Na to żona wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do lustra. A następnie podwinęła kieckę. „Widzisz cipkę w lustrze? To twoja cipka”. „A to...” - powiedziała, kładąc rękę na łonie - „A to jest cipka rzeźnika”.

środa, 30 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Na was też...

Patrzyłem przez okno na dogorywającą burzę, zastanawiając się, czy warto. Potem zerknąłem na leżący na biurku portfel. Uświadomiłem sobie, że jeśli się nie zdecyduję, tego wieczora nie będzie mi dane ani nic zjeść, ani nic wypić. A na obie te rzeczy miałem ochotę.

Na galę do Teatru Capitol dotarłem tuż przed tym, kiedy znowu zaczęło kropić. Zdziwiło mnie, że przy wejściu nikt nie sprawdzał wejściówek. W tym mieście, jeśli dobrze sie postarać, można by chyba imprezować za darmo całą noc. Zgarnąłem słodkawego szampana, wbiłem się w tłum i zająłem obserwacją przewijających się w nim co ładniejszych dziewczyn. Obu. Towarzystwo wiekowo nieco ode mnie odstawało.

Być może stąd repertuar. Autotematyczna i monotonna historia utrzymana w formie, która bardziej nadawałaby się na fajfy – typowo ciechocińskie imprezy organizowane o godzinie, o której tamtejsi kuracjusze jeszcze są na nogach. Tam właśnie podśpiewuje się takie leciwe, quasi-weselne hity. Rączki do góry i klaszczemy, i klaszczemy! I do tego to obmierzłe wyłudzanie braw przy byle okazji. Ile się trzeba namęczyć, żeby zjeść normalną kolację.

Z drugiej strony facet miał świadomość tego, co robi. I raz nawet dał temu wyraz, czym ujął mnie za serce. Śpiewał akurat piosenkę o dziewczynie, w której się zakochał, i która go olała dla jakiegoś koksa. On, w ramach najtańszego z dostępnych wariantów zemsty, postanowił mieć na nią „zakręcone” – czyt. „wyjebane”. Zaśpiewał to, spojrzał na publiczność złożoną z dystrybutorów, dostawców, akcjonariuszy i przedstawicieli serwisów samochodowych – niemal co do jednego zajmujących się handlem oponami – i powiedział: na państwa też mam zakręcone.